powiedzieć łące
idąc po niej lekko jak w tańcu
nie zatrzymuj mnie
podnosząc ramię
pozłocone słońcem
nie zatrzymuj mnie
powiedzieć wiośnie
ze szczęścia kwitnącej
nie zatrzymuj mnie
z czerwoną różą
przypiętą na sercu
nie zatrzymuj mnie
powiedzieć Magdalenie
wiernej aż do końca
nie zatrzymuj mnie
każdemu kto gorąco
pragnie byś nie odszedł
nie zatrzymuj mnie
powiedzieć ziemi
bez żalu jak w tańcu
nie zatrzymuj nie zatrzymuj
mnie
„Noli me tangere”, ks. S.J. Pasierb
Kiedy śmierć niespodzianie zabrała Michała, wszyscy którzyśmy go znali, odczuwaliśmy nieodpartą chęć opowiadania o nim wprost z poruszonej pamięci. Jakbyśmy wspólnie odmalowywali wizerunek z własnych słów, a one brały się z tkwiących w głębi nas wrażeń i rozmów, z widoków sytuacji i zdarzeń, otwieranych gdzieś w tyle głowy. Każdy wydawał, co poczuł, co – ot tak, a vista – dostał kiedyś w przelocie albo co brał garścią w potrzebie i znowu przychodził. Rozumieliśmy się pod spontanicznym napięciem, od którego język tracił giętkość. Ale najczęściej powtarzały się słowa: spotkanie, przyjaźń, pasja, dobroć, miłość, duch… I dopiero z wolna docierały do świadomości znaczenia. Tak, właśnie, „spotkanie” najcelniej odbija relację z Michałem. Mogło to trwać mgnienie, ale zawsze był jakiś porozumiewawczy przepływ energii. Kładł na dłoni więcej, niż by wymagała zwykła życzliwość, nie tylko wobec wybranych osób, ale też kolegów, uczniów, sąsiadów, każdego z naprzeciwka. Malarstwo było jego powołaniem, ale zachowywał się, jakby o tym nic nie wiedział, tylko pracował bez względu na wszystko. Zawsze przechodził na tę dobrą stronę świata. Ta druga, niewidzialna strona musiała go pociągać, być doświadczeniem, zdumieniem, zawierzeniem, dążeniem? Gdy tak szkicowaliśmy Michałową postać już pod jego fizyczną nieobecność ze swoich emocji i zapatrzeń wstecz, wychodził nam konterfekt ekspresyjny, mocny od pełnych kolorów, które zaraz się walorowały i uciekały w ciszę. Wnętrze osoby, chociaż dobrze oznaczone fragmentami ze wspólnej drogi, pozostało nieprzeniknione. Szukaliśmy objaśnienia w sobie samych i nawzajem, a w tle toczonej rozmowy mieliśmy na ścianach pokoju obrazy, które Michał namalował. Były oniemiałe, bo wtedy ich nie pytaliśmy. One na pewno zawierają tajemnicę dobrze widoczną i bezsłowną – tę, której być może dotknął autor i zostawił ślad swojego życia splecionego ze sztuką. Więc pytajmy teraz, gdy nadarza się wyjątkowa okazja stawania przed tymi obrazami w obszernej retrospektywie. Zamknięte już dzieło czeka, żeby je otwierać.
Z takiego wglądu w całą twórczość wyjawia się malarz w czasie historycznym, jaki był mu dany. I zadany. Gdy kończył akademię w 1982 roku, Polska przechodziła kolejny dziejowy zawał i nie docierały żadne impulsy życia artystycznego spoza granic. A wewnątrz panowała nadal abstrakcja. Zresztą wcześniej nowości przedostawały się też z trudem i opóźnieniem na Wschód Europy. Kolejne zachodnie nawroty do figuracji ani tendencje realistyczne nie mogły się przyjmować bez adaptacji. Nasze kontrolowane politycznie życie było biedne, szare, naznaczone mentalnie. Barwa w obrazach pochodziła z wnętrza malarstwa i z upływem czasu może nawet się doczeka uznania za pozytywne znamię polskiej sztuki powojennej. A Michał miał siłę pochodzącą z talentu, przyrodzona mu była ekspresja, do indywidualności artystycznej podążał sprawnie i szybko w sposób właściwy młodemu człowiekowi, czyli przez negowanie tego, co samo z siebie do jego malowania nie przystaje. Nie pasowało mu rugowanie głębi z obrazu, czego nie należy mylić z odejściem od klasycznej perspektywy. Chodziło raczej o sprowadzanie malowanego przedstawienia do jednostronności zmysłowo-historycznej. To sprawa czucia i wymowy, a nie tylko użycia sposobów formowania. Dlatego zachodni malarze w odwrocie od abstrakcji stawali się krytyczni, zaangażowani społecznie i politycznie z ironią, odważnie. Chwytali swój czas na gorąco i wszystko, co napotykali w potoczności, brali za materię artystyczną, albo się zwracali z emocjonalnym dystansem w stronę historii sztuki, deprecjonując prowokacyjnie estetykę. Michał traktował malarstwo na serio, ćwiczył warsztat, ale obrazy musiały wychodzić ze środka. Pracował sam, nie planował kariery artystycznej, nie włączał się do żadnego obiegu, z Gruppą też nie było mu po drodze. Gdy się patrzy na obrazy, wybrane z ponad tysiąca ze wszystkich etapów trzydziestoletniej aktywności, widać wyraźniej.
Są bardzo współczesne, ewolucyjnie wpisują się w ciągłość sztuki, w bliższym obcowaniu zarzucany im anachronizm musi zostać oddalony jako sąd skażony powierzchownością. Pewne znamiona sztuki drugiej połowy XX w. dają się rozpoznawać, lecz nie były wyznawaniem jakiegoś kierunku czy trendu, z podręcznego ekwipunku artystycznego wykształcenia brał to, co akurat było mu potrzebne do wykonania swojego zadania. Pozowały mu przedmioty codziennego użytku i odpady – opakowania po lekarstwach, torby z zakupami, sprzęty domowe, narzędzia na budowie Ursynowa, najbliższe osoby i znajomi. I nie było w tym żadnego celowego zamysłu ponad ten, żeby jakikolwiek przedmiot „wypowiedział” się malarsko. Subiektywne widzenie z doświadczenia artysty pozostało już w sztuce w spadku po informelu i egzystencjalizmie, a Michałowi ekspresyjny gest paradoksalnie służył do skrywania uczuć. Nieprawda, że zaangażowania w świat zewnętrzny i przeżyć osobistych nie wnosił do obrazów. Wystarczy zatrzymać się dłużej przy dyplomowym portrecie żony. To świetnie namalowany dramat. Wystarczy go zestawić z datą powstania, żeby zaczął o sobie mówić. Interpretacja będzie przystawać do każdego kolejnego obrazu aż po ostatni. Szkicowy sposób malowania nie ma nic wspólnego z metodycznym lekceważeniem staranności. Zwykł malować z jednego podejścia; nie to, żeby się aż tak niecierpliwił, coś go pociągało w inne miejsce, w inną przestrzeń, do następnego już obrazu? Jakby mówił: Nie zatrzymuj mnie. Jakby pracował do momentu, kiedy poczuje tę własną rzeczywistość obrazu. Ale to nie był cel jego malowania, tylko egzystowania. Dlatego obrazy – martwa natura, portret czy uchwycona scena – zawsze stanowią jakąś spójną całość, nie skupiał się na oddaniu szczegółu, nie charakteryzował postaci z rysów twarzy, portretem jest wszystko od brzegu do brzegu podłoża farb. Zatem szukał czegoś ogólnego – sensu w świecie, w dzianiu się zdarzeń, sztuki, własnego istnienia na przekór złu, trudowi, załamaniu? Nie można się dopatrzyć prawd wyrozumowanych lub pożyczanych od konkretnych filozofów. Nie ma również oznak przekładania doświadczeń duchowych na płaszczyznę malarską. Autor tych obrazów szedł raczej za własną intuicją, która nie jest poznaniem pewnym ani też jałowym, ani równoznacznym z rezultatem empirycznym czy doznaniem religijnym. Bóg i duch sztuki idą tu po równoległych torach. Ale czy nigdy się nie spotykają? Notatka z Tuchlina z 1996 roku daje wiele do myślenia, zwłaszcza że analogiczne przeżycia – jak sam zaświadcza – twórca tych obrazów znał z młodości.
Już nic innego się nie dowiemy niż to, co mówią obrazy. Żeby nabywać metafizycznego słuchu, trzeba wyostrzać zmysły. Możemy się domyślać, że tak postępował sam autor. Może właśnie tak, jak w wierszu „Obejmowanie” ks. Pasierba?…
kładę rękę na oczach
świeci ciało
przykładam dłoń do uszu
dochodzi mnie głos
przytulam się do ziemi
słyszę serce
przyciskam do piersi Księgę
pulsuje słowo
otwieram ramiona
Marzenna Guzowska
październik 2014