Spędzaliśmy letnie wakacje, moje trzy kobiety i ja, we wsi Tuchlin nad Bugiem. Chaty użyczyła nam moja koleżanka Marysia P. Marysiu, dziękujemy ci bardzo. Chata z wierzchu była zupełnie wsiowa, lekko kujawska, a w środku miastowa i bardzo ładna, ale co dla tej pisaniny najważniejsze, z biblioteką. Jestem zawodowym poszukiwaczem pereł, a nie owijając w bawełnę, jestem prostym nurkiem śmietnikowym. Zanurzam się z rozkoszą we wszystkie śmieci, szczególnie papierowe tektury i pilśń, ale książki też mnie interesują. Rzeczy trafiają się różne. Ważne, żeby coś znaleźć i szukać dalej.
Tym razem znalazłem prawdziwe cudo. Zdjąłem z półki katalog z wystawy Alberto Giacomettiego. Wystawa odbyła się w zamierzchłej przeszłości, w roku 1986 w Szwajcarii, w kantonie Valys w mieście Martigny, w dwudziestą rocznicę śmierci artysty. Obecnie jesteśmy w roku 1996, co nie wróży niczego dobrego. I tak, jeśli zechciałbym spojrzeć w kalejdoskop sztuki ostatnich trzydziestu lat, to być może straciłbym równowagę, więc nie zechcę spojrzeć. Wystarczy mi świadomość, że mam kalejdoskop. Moim zdaniem lepiej skupić się na tym, co się ma przed oczyma, czyli na katalogu.
Po raz pierwszy przejrzałem reprodukcje szybko, z akademicka wprawą, i stwierdziłem: no tak, bardzo dobre, i zostawiłem katalog na stole, na werandzie. Następnego dnia rano przyjrzałem się obrazom i rzeźbom Giacomettiego jeszcze raz. Tym razem było to prawdziwe spotkanie. Zetknąłem się oko w oko z duchowością drugiego człowieka. To coś zawartego w tych pracach poruszyło to coś we mnie. Chwila była niezwykła. Miałem kontakt. Proste portrety malowane ręką i „okiem” rzeźbiarza, formy wyczute „wręcz” fenomenalnie. Silny związek z tradycją sztuki europejskiej, szczególnie z Cézannem i z jego rysowaniem polegającym na precyzyjnej obserwacji modela. Niezwykły stosunek do przestrzeni polegający na pomniejszaniu obserwowanego przedmiotu, a w związku z tym zupełnie nowatorska kompozycja płaszczyzny obrazu. Również bardzo specyficzny koloryt, jakby nieudolny i brudny, ale szalenie ważny, coś jakby rzecz dodatkowa, niekonieczna, jakby chmura, w której każdy z nas przebywa, dla każdego trochę inna, ale podobna. Przede wszystkim jednak to wyraz tych obrazów stanowi o niepowtarzalności Alberto Giacomettiego. Oczekiwanie i samotność namalowanych postaci iście Beckettowska. Wyczuwalne napięcie istniejące między malowanym a malującym. Przy tym jakieś niezwykłe piękno zmieniających się i przemijających form. Form, które usiłuje się sprecyzować, mimo że jest to niemożliwe, ale to wszystko, co piszę, to głupstwa. Tak naprawdę to nastąpił przekaz pomiędzy wielkim artysta a mną, przekaz z serca do serca.
Czuje radość z tego spotkania z Giacomettim, bo już miałem rzucić malarstwo. Dla mnie spotkanie to znaczy, że i ja mam swoją duchowość i wrażliwość, dzięki której mogłem się spotkać z jego sztuką. Takie silne przeżycie obrazów drugiego artysty miałem we wczesnej młodości. Nie sądziłem, że mnie zaskorupieszałego czterdziestolatka spotka podobna przyjemność. To pewnie tak zwana druga młodość. Czuję również wdzięczność do Stwórcy za wiarę w to, że poprzez widzialne spotykamy się z niewidzialnym, że wystarczy namalować słoik i On tam będzie. 30 lat po swojej śmierci Alberto Giacometti stał mi się bliskim człowiekiem. Póki co, to jedyna znana mi forma nieśmiertelności. Pragnę jej również dla siebie. Wiem też, że drogą do niej nie było wygłaszanie idiotycznych sądów o innych artystach i o Giacomettim – też za co cię, drogi kolego, przepraszam.
Michał Moląg
Notatka na luźnej kartce – Tuchlin, 1996 r.